I.
Idę,
powoli. Już ją widzę. Jest ogromna, piękna. Wiem, że nie powinnam jej otwierać,
mimo to nie zatrzymuje się. Masywna oprawa strzeże wiele mrocznych tajemnic. Palce
mimowolnie suną po grzbiecie księgi. Ma ponad kilka tysięcy lat a nie widać ani
jednej rysy na jasnobrązowej skórze. Srebrzyste znaki skrzą się. Przez
niewielkie okno wpada wąska smuga księżycowego światła. W głowie pojawia się
tyle pytań, setki wspomnień. Zaciskam wargi, walczę ze strachem. Teraz, kiedy
tu jestem, właśnie teraz, kiedy mogę odkryć tajemnice, dowiedzieć się czegoś o przekleństwie,
które jest mi dane, panika sprawia, że dłoń odmawia posłuszeństwa, opada.
Zamykam oczy próbując przywołać ludzkie wspomnienia, lecz one nie przybywają.
Zostały mi wyrwane, wymazane z pamięci. Chwytam oprawę księgi. Nie mogę
zmarnować tej szansy. Otwieram, okładka uderza o stół. Pierwsze strony są zupełnie puste. Drżącymi dłońmi
przewracam cienkie kartki, ich szelest przyprawia o dreszcze. Wzrok natrafia na
drobne, schludne pismo, pod którym znajdują się naszkicowanie postacie. Ludzkie
sylwetki. Trzy młode kobiety, ubrane w średniowieczne suknie. Pod rysunkiem
każdej z nich widnieje jeden wyraz.
„Przeszłość,
teraźniejszość, przyszłość.”
Skąd
te słowa pojawiły się w mojej głowie? Nie znam języka, którym posługiwał się
autor. Z przerażeniem obserwuje jak oprawa unosi się i z hukiem zamyka. Smuga
światła niknie, pochłania ją mrok. Tłumię swój krzyk. On tu jest! Czuje jego
potężną aurę. Jestem idiotką, wpadłam wprost w jego pułapkę. Nie mogę tak stać,
muszę uciekać. Widzę jedynie zarysy półek. Cofam się, ostrożnie stawiając każdy
krok. Skręcam w prawo omijając potężny regał. Zaczynam biec. Chcę dostać się do
okna, wyskoczyć. Nie obchodzi mnie, że będzie bolało, to zaledwie wysokość trzeciego
piętra, jakoś to wytrzymam. Najważniejsze, żeby mnie tu nie zastał, wtedy
będzie jeszcze gorzej. Wpadam w coś, słyszę odgłosy spadających książek. Upadam
na kolana, spada ich coraz więcej. Uderzają mnie. Wstaje chwytając regał. Stróżki
krwi spływają po moich przedramionach, wzrok zachodzi mgłą, po policzkach
spływają łzy. Ciepłe, krwiste łzy.
„Naprawdę
łudziłaś się, że ci pozwolę?”
Wraz
z pojawieniem się jego głosu, ponownie upadam na zimny bruk. Próbuje się
podnieść, otrzeć twarz. Dłonie błądzą wśród setek powyrywanych kartek,
poszarpanych okładek. Szary, biały, kremowy - mieszają się z czerwienią mojej
krwi. Buty, dostrzegam je chociaż są czarne, wyróżniają się na tle podłogi pokrytej
zniszczonymi książkami. Siada koło mnie. Chcę odwrócić twarz by na niego nie
patrzeć, lecz powstrzymuje mnie przed tym zimna, blada dłoń. Długie palce
muskają moją skórę. Chwyta mnie za
ramiona. Pomaga mi oprzeć się o ścianę, dotyka delikatnie podbródka, zmuszając
bym popatrzyła w jego szarozielone oczy. Są duże, nieobecne.
- Przestań się
ze mną bawić… - szepczę odpychając jego dłoń.
Uśmiecha się i
ponownie dotykając mojego policzka ściera z niego krew. Jego twarz jest coraz
bliżej.
- Co ty do
cholery robisz? – próbuje go odepchnąć.
To na nic.
Przyciąga mnie do siebie. Jego dłonie błądzą po mojej tali. Wstrzymuje oddech.
Nie mam pojęcia, co się dzieje i dlaczego jego zimny dotyk sprawi mi tyle
przyjemności. Powinien mnie brzydzić a nie przyciągać. Muska moją szyję ustami,
delikatnie, niepewnie.
Nie protestuję,
wsuwam dłonie pod ciemny podkoszulek, zupełnie zapominając o samokontroli.
Zachęcony tym gestem odrywa wargi od mojej szyi i nakrywa moje usta swoimi.
Zatracam się w jego pocałunku. Jego wargi są miękkie i ciepłe, to wręcz
niewiarygodne. Odsuwa twarz, znów przede mną duże nieobecne oczy. Ten widok
przywraca mi rozsądek. Wbijam paznokcie w jego plecy, mocno ! Przez twarz
przelatuje mu jedynie cień bólu. Nie rusza się, nie wyrywa. Pod palcami
odczuwam ciepło i wilgoć.
- Zdziwiona?
Nie wiem, co
odpowiedzieć, słowa zastygają mi w gardle. Pierwszy raz słyszę jego barwę
głosu, widzę jak porusza ustami czuję jego krew, ciepłą krew. Odbieram jego
obecność wszystkimi zmysłami. W tej chwili mam wrażenie, że jestem w ramionach
człowieka, żywego chłopaka, kogoś pełnego uczuć.
- Nie
przyzwyczajaj się – oznajmia lodowatym tonem.
Puszcza mnie,
odsuwa się, podnosi. Wrażenie pryska, gorące uczucia ulatują się, pozostaje chłód.
- Dlaczego
krwawisz? Przecież…
- Przecież,
co? Nie żyję?
- Nie…
- Ty też
krwawisz, ty też…
- Czujesz? –
pytam powoli wstając.
Wpatruje się
we mnie z zaciśniętymi ustami. Jasne, proste włosy opadają mu na ramiona.
Wygląda tak zwyczajnie tak…
- Jestem taki
sam jak ty.
- Nie, nie
jesteś – protestuje robiąc krok w jego stronę.
- O nie moja
droga, jestem i dobrze o tym wiesz, choć nie chcesz się do tego przyznać jesteś
częścią tego samego świata, co ja. Nie możesz przed tym uciec, więc po co się
zadręczasz, po co chcesz wiedzieć? To i tak nic nie zmieni.
Zatrzymuje
się, wbijam spojrzenie w jego zgaszony wzrok. Zawsze zastanawiałam się,
dlaczego te jego duże oczy nigdy nie zdradzają uczuć. Dlaczego tak bardzo boi
się je pokazać? Teraz widzę w nich wiele doznań, mrocznych, smutnych.
- Nigdy nie zaznałeś
szczęścia, co? Dlatego ukrywasz uczucia nawet teraz, po swojej śmierci?
Nie odpowiada,
nawet się nie rusza. Czyżby się bał? Przestraszył moich pytań? Przybliżam się
do niego, nie spuszczają wzroku z jego pełnego obaw spojrzenia.
- Jak się
zabiłeś?
- Nie twoja
sprawa – odpowiada półgłosem, cofając się.
- Nikt tego nie
wie, nikomu o tym nie opowiadałeś.
- Nie lubię
się zwierzać.
- Doprawdy?
- Nie muszę…
Chwytam go za
przedramiona. On próbuje złapać mnie za nadgarstki, ale jestem od niego
szybsza. Odwracam go sprawnym ruchem, wyginam ręce, przygniatam do ściany. Stłumiony
dźwięk gniewu roznosi się po wnętrzu.
- Nie pozwalam
ci rozumiesz ! – syczy przez zaciśnięte zęby – Chociaż miałem okazję, nie
patrzyłem… nie patrzyłem na twoją śmierć!
- Na moja
śmierć mówisz? Dlaczego nie użyłeś słowa samobójstwo, przecież sama się
zabiłam, czyż nie?
Drży, ledwo
wyczuwalnie. On wie, o matko, on coś wie. Nie czuje już jego rąk, nawet nie
wiem, kiedy go puściłam. To bez różnicy przecież i tak jest silniejszy gdyby
naprawdę chciał, zdołałby mnie odepchnąć.
- Nie, nie
zabiłaś się, zostałaś zamordowana – mówi spokojnie, bez emocji, nadal stojąc
przy ścianie. Przybliżam się do niego. Niepewnie wyciągam dłonie. On, odwraca
się niespodziewanie.
- Chcesz
zobaczyć dlaczego nie żyję? - pyta, chwytając
mój nadgarstek.
Na bladej szyi
pojawia się czerwona, gruba rysa. Nasiąka bordową krwią. Przyciąga mnie do
siebie sprawnym ruchem, mocne palce zaciskają się na karku. Moje usta są coraz
bliżej rany.
„Zapraszam na seans.”
Dotykam wargami
jego skóry, smakuje jego krew.
Łącze się z nim, wdzieram
w jego wspomnienie. Najciemniejsze, najgłębiej ukryte, znienawidzone. Tak,
odczuwam strach, ból ten psychiczny i rozczarowanie przykryte nienawiścią.
W mojej głowie pojawia
się obraz młodej kobiety, jasnowłose o dużych niebieskich oczach w pięknej sukni.
Ta twarz gdzieś ją już widziałam…księga, szkic, trzy kobiety… ona jest jedną z
nich. Znowu strach, ale i coś jeszcze. Miłość? Zraniona miłość, wykorzystane
uczucie, porzucenie. Las, cisza, jasne światło księżyca, dwoje młodych ludzi.
Kochankowie spacerujący leśnymi ścieżkami. Piękna dziewczyna uśmiechając się
zalotnie do swego adoratora, wpatrzonego w nią niczym w boginie.
Jasna cera idealne rysy
lśniące długie loki i kuszący głos. On dobrze zbudowany młodzieniec z równie
jasnymi włosami i kwiatami w ręku. Dotyk najpierw miły, przyjemny. Jej wargi
coraz bliżej jego ust. Ból, rozrywający. Upadek. Krzyki. Krew, wrząca w żyłach
chcąc się wydostać. Ciemność, całkowita. Cisza, nieskazitelna i pustka w nadal
oddychających piersiach. Blade światło zakrywanego przez chmury księżyca…
Odrywam usta
od jego szyi, już nie chcę widzieć, już nie. Odsuwam dłonie od jego ciała,
cofam się nieznacznie. Nie wiem jak się zachować, co powiedzieć, choć po głowie
błądzi mi tak wiele pytań. Nie mam odwagi wypowiedzieć ich na głos. Nie teraz,
kiedy jego smutek i gniew zarazem jest niemalże namacalny.
- Jak już
zauważyłaś ona jest jedną z nich – jego głos wyrywa mnie z zamyślenia.
Podnoszę wzrok
próbując zrozumieć jego słowa.
- Jedna z nich
– powtarzam błądząc wzrokiem po jego twarzy – Co to znaczy? Kim ona była?
„Raczej, kim one są…”
- Czyli ona,
one są nadal…raczej one żyją, są takie jak my…ale dlaczego w takim razie ona
cię zbiła?
„Odwróć się, zapomnij o
tym, że tu byłem, otwórz księgę. Zobacz i znikaj stąd zanim się zorientują, że
nie zdołałem cię powstrzymać.”
- Nie
rozumiem…nic nie rozumiem…
„A więc zrozum.”
***
Chłodne
powietrze owiewa, orzeźwia. Spoglądam na niebo. Nadal nienawidzę nocy. Przeraża
mnie. Mrok pochłania światłość. Ciemne chmury skrywają błękit nieba zsyłając
cień. Tylko gwiazdy, tylko gwiazdy i księżyc…To i tak za mało. Zbyt mało blasku
na bezkresnym niebie. Zbyt mało. Cisza, która ustępuje raz po raz innym
odgłosom. Opadam na ławkę zatrzymując wzrok na niewielkiej kałuży. Mętna woda
odbija obraz księżyca. Rozmazując go. Znów napływają niechciane wspomnienia.
Odwracam wzrok, muszę być silny. Podnoszę głowę by móc zobaczyć go w całej
okazałości. Jest piękny tak jak ona. Tak samo jasny. To bez znaczenia, to tylko
wygląd. Wiatr staje się porywisty, gwałtowny. Liście szumią cicho. Wzywa mnie.
Podchodzę do kałuży, klękam. Zaciskam usta skupiając się na swym wnętrzu.
Tęczówki zmieniają barwę, czuję to. Nasiąkają czerwienią. Stopniowo kolory
blakną. Parkowa alejka zmienia się. Zielone korony drzew szarzeją, liście
spadają z gałęzi, porywane przez wiatr lecą w moją stronę. Ziemia traci wilgoć.
Pozwala przebijać się długim korzeniom. Z każdą sekundą jest coraz ciemniej.
Wiem, że gwiazdy gasną. Księżyc świeci coraz silniej. Jego krwistoczerwone
światło przebija się przez czarne chmury. Tylko trzy. Trzy kolory mieszają się
ze sobą. Czerń, czerwień i szarość.
Zmuszam
umysł do zadania sobie rany. Siłą woli przecinam skórę. Na bladym przedramieniu
pojawia się rysa. Nasiąka krwią. Wyciągam rękę nad kałużę. Pojedyncza kropla
spływa pomału. Odrywa się od skóry . . .
spada . . . rozpływa się w wodzie.
Obserwuje te
krople, najpierw maleńkie, lecz z każdą chwilą coraz większe. Wirują nad
kałużą. Odsuwam się, a one wzbijają się coraz wyżej. Łączą się ze sobą, zlewają
w jedną całość. Zamarzają. Wyciągam dłoń, gdy ostatnia bordowa kropla wsiąka w
rękojeść. Zaciskam na niej dłoń. Moja broń. Mój krwawy miecz. Jest wspaniały.
Niczym wykuty z lodu. Jego gładka, ostra klinga lśni, a w jej wnętrzu
rozpływają się ostatnie krople, tworząc cienkie długie linie. Czerwony wzór na
przeźroczystej powierzchni.
Podnoszę wzrok
na niebo i czekam. Na rozkaz. Na ból, lecz nie ten fizyczny. Na koniec choć
wiem, że nie jest mi on dany.
„Obiecuje ci,
że jeśli zdołasz wykonać to zadanie uwolnię cię.”
Słyszę
melodyjny głos w głowie. Zawsze się tak ze mną kontaktuje. Moja pani.
Przeszłość. Nie wierzę w tę obietnicę, już zbyt wiele razy ją słyszałem.
Nadzieja wygasła bardzo dawno.
„Mam nadzieję,
że zająłeś się tą wścibską dziewuchą.”
„Bez wątpienia
przejrzy księgę. Pokazałem jej również wspomnienia…”
„Doskonale. Wystarczy poczekać aż wpadnie w moją pułapkę.
Teraz słuchaj uważnie mój drogi. Jeden pocałunek nie sprawi, że się przed tobą
otworzy, że ci zaufa. Musisz postarać się bardziej. Lecz teraz pojawił się
większy problem. Przyszłość. Moja mała siostrzyczka wysłała Gryffina po nowych
żołnierzy. „
Gryffin i jego
drewniany rewolwer. Groźny przeciwnik. Młodszy o kilka tysiącleci, zuchwały,
przebiegły. Mógłbym się go bać gdybym umiał odczuwać. Jestem jednak zimny,
niemal pusty w środku jak ta broń, która spoczywa w mej prawej dłoni. Jesteśmy
jednością. Łącze się z nim, on jest przedłużeniem mojego ciała. Razem
unicestwiliśmy wiele istnień i zrobimy to znowu.
„Znajdę go,
powstrzymam i wyeliminuje nowych.”
Zmieniam
uchwyt. Ostrze dotyka ziemi. Blask księżyca wnika w jego wnętrze. Jestem gotów.
Już czas. Czas rozpocząć wojnę.